piątek, 28 czerwca 2013

O Wago, przenajświętsza...

Dziewczyny! Dzisiaj będzie krótko i na temat. Fitblogerka wczoraj opublikowała posta "Waż się albo zgiń". Pod postem wysypała się lawina komentarzy, oczywiście większość się z Fitblogerką zgadza, więc skąd się biorą te wszystkie dziewczyny, dla których wyznacznikiem ładnego ciała i poczucia atrakcyjności jest wartość, jaką wskazuje waga? Ktoś w komentarzu napisał, że społeczeństwo musi się wyedukować, wtedy ta tendecja zniknie. Ja jednak uważam, że tendencja znika wtedy, kiedy już masz jakiś staż w szerokopojętym dążeniu do bycia fit. Do tego, że nie ma co sugerować się wagą, trzeba dorosnąć, bo waga to żaden wyznacznik, liczy się wygląd!! Żeby nie było, że rzucam słowa na wiatr, mam dla Was perełkę znalezioną na Vitalii. Uwaga, uwaga, będą mocne wrażenia.

Ta pani ma 158 wzrostu, zdjęcie zrobione przed odchudzaniem, przy wadzę 55-57 kilogramów. 

Tutaj ta sama pani, po zrzuceniu 11 kilogramów, teraz waży 44 kg.


A teraz dla przypomnienia i porównania:

To sem ja, 158 cm wzrostu, 57.7 kilogramów żywej wagi. Więcej niż ona przed rzekomym odchudzaniem. I więcej nie będę już komentować. Wnioski wyciągnijcie same/sami.


http://vitalia.pl/forum9,554431,0_-11-kilo-z-55-na-44-zdjecia.html ----> Tu jest cały wątek, gdyby ktoś był zainteresowany, skoro ta osoba umieszcza swoje zdjęcia na forum publicznym, pozwoliłam sobie udostępnić treść na moim blogu, ku przestrodze, co wcale nie znaczy, że potępiam, to co zrobiła. Szczerze mówiąc, raczej uśmiecham się pod nosem i macham ręką, bo czas, kiedy miałam misję edukowania wszystkich, już dawno minął :) 


Zapraszam na Fanpejdż :D


Pozdrawiam!



czwartek, 27 czerwca 2013

Powrót córki marnotrawnej - trochę prywaty, trochę zdjęć.

Słynna myślicielka Tygrys wypowiedziała ostatnio znamiennite słowa, które pozwolę sobie zacytować: 'W życiu każdego człowieka czasem przychodzi taki moment, że pojawiają się nowe lub inne priorytety.'

W moim życiu właśnie nadszedł ten moment. Otóż poszłam do pracy. Jestem kelnerką w Niemczech. Wydawać by się mogło, że kelnerowanie to fajny sport, przynajmniej ja tak myślałam i chyba nie muszę po raz kolejny mówić, że dałam się nabrać. Bynajmniej, wcale nie jest tak, jak sobie to kiedyś wyobrażałam. Nikt mnie tam nie bije i krzywdy nie robi, ale przysięgam, że TAKIEGO stresu w pracy nie przeżyłam jeszcze nigdy, jak żyję. Ja, która nigdy nie pracowała w tej branży, musiałam na bieżąco uczyć się wszystkich reguł i zwyczajów, a żeby nie było za łatwo, wszystko w języku niemieckim :D Jak nietrudno się domyślić, zaliczyłam rozbicie szklanek pod nogami gości, oblanie facecika piwem, pomylenie zamówień i wiele innych wtop z cyklu: 'Wpadki świeżo upieczonej kelnereczki'. Jestem tam już prawie miesiąc i powoli zaczynam się wyrabiać, ale dalej, jak widzę grupę powyżej 4 osób wchodzącą do restauracji, ciśnienie mi skacze i mam początki tachykardii. Bywają takie dni, że nie mam za dużo gości i w ciągu dnia w pracy nawet uda mi się coś zjeść, ale najczęściej jest tak, że nie mam na to czasu, bo właśnie niosę 5 talerzy na raz i jednocześnie skupiam się, żeby nie wyrżnąć orła na kocich łbach. W takie dni nawet nie nie myślę o jedzeniu, właśnie z powodu stresu, mega szybkiego tempa i presji; czasem uda mi się chwycić w locie jakiegoś jednego gotowanego ziemniaczka i wtedy w duchu się cieszę, że przeżyłam kolejny dzień i nie umarłam z głodu, hehe ;]

Ostatnio na blogu była mowa o South Beach, więc wypadałoby się wyspowiadać. Jeśli chodzi o przestrzeganie diety, to pierwszy tydzień przetrwałam, weszłam na wagę z ciekawości i ważyłam 2 kg więcej niż przed dietą, ale tylko się zaśmiałam. A drugi tydzień upłynął już pod znakiem diety 'Albo zjesz to jabłko albo umrzesz z głodu - wybieraj'. Więc w moim wykonaniu SB to była kompletna klapa i przyznaję się do tego bez bicia. Niemniej jednak na chwilę obecną straciłam ok. 4 kg. Jem niewiele, ćwiczę jeszcze mniej, ale powoli schodzę na ziemię i już dzisiaj, zaraz po tym jak skończę pisać tego posta, biorę się za trening. Zresztą... Przy tym co jadłam, jakikolwiek trening siłowy nie miałby najmniejszego sensu - nie miałabym siły, a nawet jakbym ją cudem znalazła, to czym bym te mięśnie nakarmiła? Jedyne co robiłam, to biegałam. Biegałam dużo i długo, pobiłam swoje rekordy i gdyby nie bieganie, to dostałabym świra. To była jedyna rzecz, która pomagała mi się odstresować. Z każdym krokiem po prostu czułam jak napięcie ze mnie schodzi i sądzę, że to mnie uratowało od wyjazdu na wakacje do domu bez klamek :) Więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Na koniec, w ramach miłego akcentu na dowidzenia trochę zdjęć:

Moje pierwsze latte :)

Rano, sprzed tygodnia, mina z cyklu 'dopiero wstałam'


Dostawa, żeby kucharz miał z czego tworzyć :)


Mój obiad - sałatka a la cesar.

Agnieszka w naturalnym środowisku :)


Edit: Wszystkim przypominam o moim fanpejdżu :)


Pozdrawiam!