piątek, 23 sierpnia 2013

Zmian ciąg dalszy.

Już od jakiegoś czasu o tym myślę. Zaczęło się chyba od przeczytania tego posta. Pomyślałam sobie, że w sumie to może być dobre, ale gdzieś tam zapaliła mi się czerwona lampka, bo przecież to GŁODÓWKA, a ja i reszta mojej drużyny głodówkom mówimy stanowcze NIE. Wstępnie przedyskutowałam sprawę z kilkoma osobami, które miały do tego raczej ambiwalentny stosunek, ewentualnie były trochę bardziej na nie. Jednak w mojej głowie powoli, acz konsekwentnie kiełkowała myśl, żeby może spróbować, ot tak dla hecy? Wtedy jeszcze nie wiedziałam dokładnie na czym TO polega, znałam tylko główne założenie, które samo w sobie zbyt wiele nie wnosi, bo wydaje się być zwyczajnym i tak bardzo krytykowanym 'niejedzeniem po 18:00'.  Tak więc sprawa na jakiś czas ucichła, a potem kraken został obudzony wraz z wielkiem boomem związanym z kanałem na youtube, który wszyscy znacie, mianowicie WarszawskiKoks, chyba mało kto nie kojarzy Owcy, Sakera i Pączka Endomorfika ;) Pewnie się już domyślacie, że mam na myśli system odżywiania zwany Intermittent Fasting czyli okresowy post. Ta dieta budzi bardzo wiele kontrowersji, ponieważ zaprzecza żelaznym zasadom zdrowego odżywiania. Ogólnie ostatnimi czasy spotykam się wieloma publikacjami mającymi na celu obalenie popularnych 'mitów' na temat odżywiania, które bombardują nas po wpisaniu odpowiedniego hasła w google. Weźmy najpopularniejszy, czyli jedzenie co 3 godziny, bo inaczej dopadnie nas ten straszny katabolizm i już nie uda się uratować mięśni. Na temat pokutującego przekonania o regularnym jedzeniu i mojej opinii na ten temat pisałam już tutaj. Mogłabym wymienić jeszcze pierdyliard takich mitów i tyle samo różnych badań, które udowadniają, że nie są one prawdziwe, ale nie o tym chciałam napisać.

Wróćmy do sedna czyli do IF. O co w tym wszystkim chodzi? Mówiąc w skrócie, w ciągu doby wyznaczamy sobie godziny, kiedy jemy i w tym czasie jemy tyle, by zmieścić się w naszym zapotrzebowaniu na kalorie i makroskładniki (nie trzeba wyznaczać sobie konkretnych pór posiłku, ale można to zrobić, wtedy łatwiej się zorganizować, na przykład po treningu najlepiej zjeść ten największy posiłek) oraz kiedy pościmy, czyli nie jemy NIC, a do picia wybieramy napoje, które nie mają kalorii. Niektórzy dopuszczają spożycie maksymalnie 25 kalorii podczas postu, możemy także pić kawę (bez mleka), która hamuje apetyt, wodę, herbatę, można używać słodzika. Okres jedzenia to tak zwane okno żywieniowe, może trwać osiem godzin, ale równie dobrze sześć lub nawet mniej (na forach spotkałam się z ludźmi, którzy jedzą tylko przez trzy godziny dziennie, chociaż osobiście chyba nie dałabym rady). Według założeń IF nieważne jest w jakich odstępach będziemy spożywać posiłki. Wszystko sprowadza się do kalorii i makroskładników - po wyliczeniu naszego zapotrzebowania kalorycznego, w zależności od porządanego efektu (masa, redukcja lub rekompozycja), musimy w czasie naszego okna żywieniowego zjeść zadaną liczbę kalorii, z uwzględnieniem makrosładników (tutaj niestety zaczyna się ważenie i liczenie, ale nie przez cały dzień, a przez kilka godzin...) Oznacza to, że ilość białka, tłuszczu i węglowodanów musi się zgadzać i nie ma zmiłuj. Powoli dochodzimy do tej wspaniałej idei, która brzmi "JEDZ CO CHCESZ, WYGLĄDAJ JAK CHCESZ". Brzmi super i wydawać by się mogło, że w sumie wcale nie trzeba się przejmować tym co jemy. Dlaczego więc ludzie, którzy to praktykują nie chudną, lecz tyją i borykają się z nadwagą? Dlatego, że jedząc, co chcą nie biorą pod uwagę właśnie wyżej wymienionych kryteriów. Jedzą za dużo, a już na pewno nie zawaracają sobie głowy makroskładnikami. Poza tym, spójrzmy prawdzie w oczy, jeśli ktoś ma dietę masową to na pewno nie ukręci całego zapotrzebowana na białko z pierogów, pizzy i słodyczy, więc wcale nie jest tak różowo. O Pepsi Max i innych aspartamowych historiach nawet nie wspominam, bo ja takich rzeczy nie tykam, pomimo braku kalorii.  

No dobrze, ale co z treningiem? Przecież nie powinno się trenować na czczo, bo palimy nasze mięśnie i generalnie nie jest to zdrowe. Tak naprawdę wszystko zależy od człowieka, jedni nie wyobrażają sobie ćwiczenia na czczo, drudzy zaczynają dzień od treningu, nie od śniadania, jest to kwesita bardzo indywidualna. Są badania, które negują trening na czczo, są takie, które wręcz go pochwalają i zapewniają wspaniałe rezultaty. Dla każdego coś fajnego. Ja póki co robię trening po jedzeniu, ponieważ zazwyczaj ćwiczę w godzinach południowych czyli wtedy, kiedy wypada moje okno żywieniowe. 

Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, tak naprawdę to dopiero raczkuję, jeśli chodzi o ten system odżywiania i nadal mam mieszane uczucia, ale trochę poczytałam - oczywiście szukam tylko wiarygodnych źródeł - i na razie jestem na etapie sprawdzania, czy w moim przypadku to w ogóle ma sens. Jestem w trakcie drugiego tygodnia 'próbnego' IF, na razie to wszystko jest szyte grubymi nićmi, ponieważ nie dorobiłam się jeszcze wagi kuchennej, która bardzo sie przydaje, ale na większości produktów są już informacje na temat makroskładników i kalorii, więc można sobie jakoś poradzić. Jak nie jestem czegoś pewna, to staram się tego unikać. Zapotrzebowanie kaloryczne oraz ilość makrosładników obliczyłam za pomocą wzoru z tego filmiku:


Sposób jest łatwy i przede wszystkim, jak powiedział autor, skuteczny. Też używałam kalkulatorów BMR na różnych stronach internetowychi za każdym razem wychodził mi inny wynik. Z tego wzoru wynika, że jeśli chcę się redukować, powinnam spożywać 1630 kalorii, przy czym podział makroskładników wygląda następująco:
  • białko 30% - 122 g
  • węglowodany 50% - 203 g
  • tłuszcze 20% - 36 g
Może się wydawać, że to bardzo dużo węgli, ale wg moich źródeł da się na tym schudnąć, więc na razie testuję w miarę możliwości. Wcześniej chciałam przyjąć rozkład, w którym 40% to było białko, ale raczej ciężko byłoby mi zjeść prawie 170 g białka dziennie, jeśli przy obecnym układzie nie będe chudła, pomyślę nad zmianą proporcji, na razie nie jestem w stanie się wypowiedzieć, bo to dopiero dwa tygodnie, w dodatku nie dopięte na ostatni guzik. Bardziej skupiam się na ustaleniu swojego okna żywieniowego. Wiem, że jako kobieta mogę przyjąć proporcję 10 h jedzenia/14 h postu. Pierwszy tydzień właśnie tak wyglądał - o 11:30 jadłam pierwszy posiłek, ostatnin najpóźniej o 21:30. W drugim tygodniu zawęziłam okno żywieniowe do 9 h, lepiej powoli się przyzwyczajać. Docelowo planuję dojść na pewno do 8 h, a co potem, to zobaczymy. Wielkiej filozofii w tym nie ma, im bardziej sie staramy i przykładamy do liczenia i ważenia, tym lepsze efekty mamy. Ja nie planuję póki co startować w zawodach fitnessu sylwetkowego, więc nie liczę co do grama, jak się w końcu dorobię wagi (chętnie przygarnę wagę, jakby ktoś chciał się pozbyć ;), to może zacznę. Ogólnie da się wytrzymać i nie konam z głodu, tak jak mówiła Angela z bloga powerworkout, uczucie głodu przychodzi falami, więc nie odczuwamy go cały czas. Najlepiej znaleźć sobie jakieś zajęcie i się nie nudzić, nawet jak nie nie byłam na IF to żarłam z nudów, więc coś w tym jest. Dzięki temu jestem zmuszona dużo pić, więc nie muszę się martwić o odwodnienie. Jem nadal takie rzeczy, jak wcześniej, nie zajadam się fast foodem i śmieciami, bo nie mam ochoty. Tak samo nie mam ochoty na wypijanie 2 litrów Pepsi, wyznaję kult wody i to się pewnie nie zmieni ;) Tak to u mnie wygląda na chwilę obecną. Jeszcze wiele muszę się nauczyć, na szczęście mam dostęp do wielu informacji, nie tylko w języku polskim. Nie będę zagłębiać się w kwestie naukowe, sama wszystko przeczytałam, ale nie ma sensu pisać tego w poście, bo będzie go czytać dwa lata, i tak wyszedł strasznie długi. Jeżeli ktoś jest zainteresowany, na dole znajdzie kilka linków.

Będę się starać informować Was o moich poczynaniach na IFie, tymczasem kończę i życzę wiele cierpliwości podczas próby przebrnięcia przez te wszystkie literki. 

To są strony, z których ja korzystałam,  i tak nie wklejałam wszystkiego, ale jeśli tylko chcecie, wystarczy zapytać wujka google i znajdziecie milion pięćset innych pomocnych stron.


Pozdrawiam!

czwartek, 22 sierpnia 2013

Mój pierwszy pomiar poziomu tkanki tłuszczowej.

Tak jak w tytule, pierwszy raz miałam okazję dokonać pomiaru poziomu tłuszczu w moim ciele. Użyłam do tego fałdomierza (calipera), który pożyczyłam od kolegi. Kiedyś widywałam takie zabaweczki na zdjęciach, nie wyglądały na skomplikowane w obsłudze, więc sądziłam, że taki pomiar to czysta formalność i łatwizna. Niestety, pozory mylą. Oczywiście nie jest to fizyka kwantowa, da się to normalnie zrobić, ale trzeba opanować obsługę.

Tak to właśnie wygląda. To ramię z napisem "press" jest ruchome, chodzi o to, że przy uchwyceniu fałdu skórnego te dwie strzałki muszą być ułożone równolegle, wydaje się proste do wykonania, ale w praktyce trudniej to zrobić precyzyjnie, ponieważ drugie ramie też jest ruchome. Dlatego jak już się uda dobrze złapać, to przez dwie sekundy trzeba to utrzymać i odczytać wynik ze skali, która mówi, ile milimetrów grubości ma nasz fałd. Wg instrukcji, której nie będę cytować, trzeba się zmierzyć w trzech miejscach. Różnią się one dla kobiet i mężczyzn. Kobiety powinny się mierzyć w tych miejscach, przy czym triceps mierzymy z tyłu, w połowie odległosći między ramieniem i łokciem:




Mężczyźni natomiast w tych miejscach:


Zasada jest taka, że chwytamy fałd skóry kciukiem i palcem wskazującym w wyznaczonych miejscach, w odległości od siebie od 5 do 8 centymetrów. Potem odciągamy go od ciała. Trzymając caliper w prawej ręce łapiemy szczypcami fałd w odległości 1 centymetra od kciuka i palca wskazującego i w połowie odległości od ciała, dociskamy delikatnie, następnie ustawiami te dwie strzałki, o których mówiłam wcześniej na przeciwko siebie i odczytujemy wynik. Czynność powtarzamy trzy razy dla każdego miejsca, by wykluczyć pomyłkę, dodajemy wyniki i patrzymy do tabelki, jaki mamy poziom tłuszczu. 

A teraz uwaga, uwaga, bo mówię, ile mi wyszło. Pewnie i tak najbardziej na to czekaliście i z napięcia obgryźliście wszystkie paznokcie ;p No więc.... po trzykrotnym powtórzeniu pomiaru wyszło mi, że mam... (werble....) 20% tłuszczu, w co trochę ciężko mi uwierzyć, więc pewnie mam 21% ;) Możliwe, że po prostu spartaczyłam sprawę i nie umiem się tym posługiwać, niemniej jednak, wynik ten jest dla mnie satysfakcjonujący i żałuję, że nie zmierzyłam się 3 lata temu, ale już po frytach. 

Ktoś z Was w ogóle miał do czynienia z fałdomierzem, korzystacie z niego czy raczej wolicie urządzenia elektroniczne?

EDIT -> Tutaj macie 10 pytań i odpowiedzi, dlaczego akurat ten fałdomierz jest taki dobry, polecam przeczytać niedowiarkom.


P.S.: Lubię, jak lubicie mój funpage ;D

Pozdrawiam!




wtorek, 20 sierpnia 2013

Mała zmiana i dużo wniosków.

Jak wiecie, rutyna to zło i od czasu do czasu wręcz wypada zmieniać przyzwyczajenia. Ja przypadkiem tak właśnie zrobiłam. Otóż, gdy w czerwcu poszłam do pracy i musiałam wcześnie wstawać, każda minuta snu była dla mnie na wagę złota. Spałam więc do ostatniej chwili i potem miałam mało czasu na doprowadzenie się do ładu, o zrobieniu 'mojego' śniadania, czyli nieśmiertelnych płatków owsianych, nawet nie wspomnę. Oczywiście mogłam je przygotować wieczorem, a raczej o pierwszej w nocy po 14 godzinach na nogach, hehe ;] 

Z powodu braku czasu moje śniadanie ograniczyło się do jajecznicy z trzech jajek i kromki chleba z wędliną/serem i pomidora. Na początku myślałam sobie, że pewnie strasznie na tym ucierpię, bo przecież nie dostarczam sobie energii z węglowodanów, a to jest bardzo ważne przy pierwszym posiłku. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że wręcz przeciwnie, te trzy poranne jajka 'starczają' mi na dłużej, niż micha owsianki z bananem i mlekiem, po której robię się głodna już po 40 minutach, ale o tym, że się tak działo przypomniałam sobie dopiero niedawno, znacie to uczucie olśnienia, prawda? Tak więc, szczerze mówiąc, nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłam płatki na śniadanie i wcale za nimi nie tęsknię. Nie raz czytałam, że białko na śniadanie to bardzo dobry pomysł, ale jakoś nie mogłam wyjść z tego kanonu węglowego śniadania, chyba dlatego, że byłam przyzwyczajona do rytuału przyrządzania płatków i słodkiego smaku...

Generalnie, powoli przestaję czcić pięć posiłków dziennie i dochodzę do wniosku, że jest mi z tym bardzo dobrze. Jem wtedy, kiedy jestem głodna, a nie wtedy, kiedy przypomnienie w telefonie woła mnie na papu (ja nie doszłam do tego levelu, ale znam kogoś, kto tak właśnie robił). Absolutnie nie neguję tej filozofii, bo zwyczajnie byłabym wtedy hipokrytką, sama praktykowałam to kawał czasu. Taki sposób odżywiania jest bardzo dobry dla kogoś, kto swoje życie uzależnia od jedzenia - dla mnie zalatuje to lekką paranoją - lub dla kogoś, kto dopiero zaczyna swoją przygodę z szerokopojętym byciem fit i potrzebuje jakiegoś punktu odniesienia, czegoś co pomoże mu trzymać się w ryzach. Moje początki właśnie tak wyglądały - byłam (a czasem też nie byłam) głodna, ale wiedziałam, że mam zjeść dany posiłek za 40 minut i koniec. Naprawdę bardzo mi to pomogło w ustawieniu się do pionu i ogarnięciu problemów z jedzeniem. W pewnym momencie przestałam się nad tym zastanawiać i chyba właśnie wtedy zaczęłam popadać w rutynę. Teraz kiedy już jestem bardziej dokształcona, że się tak wyrażę, i świadoma tych wszystkich zależności z cyklu 'trzeba jeść x by osiągnać y', jest mi dużo łatwiej, bo nie muszę ciągle się bać, że jak raz zjem pączka o drugiej w nocy, to cała dieta pójdzie na marne i rano obudzę się znowu z tyłkiem jak szafa. Po prostu wiem, na ile mogę sobie pozwolić i kiedy zaczyna się przesada. Ale na takie podejście musiałam długo pracować, do tego chyba też trzeba dorosnąć. 

źródło


P.S.: W życiu nie wpadłabym na to, że owsianka będzie powodem takich egzystencjalnych rozterek ;)



Pozdrawiam!




niedziela, 18 sierpnia 2013

The Versatile Blogger

Pierwszy mam okazję wziąć udział w blogowej zabawie, zostałam nominowana do The Versatile Blogger przez Setterkę, za co serdecznie dziękuję :) W zabawie chodzi o to, by ujawnić 7 przypadkowych faktów ze swojego życia, następnie nominujesz inne blogi, żeby też mogły wziąć udział. Będzie trochę ciężko wybrać tylko 7, ponieważ większość rzeczy w moim życiu jest przypadkowa, ale postaram się.

1. Odkąd pamiętam, jestem kocią mamą. Kocham wszystkie koty, nawet te parchate i bez oka, zawsze kiedy widzę jakiegoś, nie mogę się oprzeć, by podejść i go pogłaskać. Na szczęście koty odwzajemniają moją miłość, zwłaszcza moje trzy krówki.

Kinia, Synek i Pitus <3 td="">
2. Jestem maniaczką kolczyków, w tej chwili mój nałóg jest w stanie uśpienia, ale ciągle myśle, co by tu sobie jeszcze przekłuć. Mam chyba 16 dziur w uszach i jeszcze kilka w innych miejscach ( między innymi pępek, nos, warga, ale nie wszystkie kolczyki teraz noszę).

3. Podobno możnaby stworzyć tomik z moimi złotymi myślami, ponieważ wg niektórych mam dość wyszukane poczucie humoru ;)

4. Odkąd pamiętam zawsze chciałam być fryzjerką. Szkoły fryzjerskiej nie skończyłam, ale spełniam sie obcinając włosy mojemu chłopakowi ( "Żadna fryzjerka by mi tak nie obcięła włosów jak TY"), robiąc dredy i inne włosowe rzeczy.

5. Cierpię na słomiany zapał, nadmierną egzaltację i jeśli już coś mi się podoba, to zawsze jest CUDOWNE, PIĘKNE, ZAJEBISTE!!! 

6. Jestem straszną bałaganiarą, największy problem mam z utrzymaniem porządku w szafie, toteż zawsze w moim pokoju podłoga jest zawalona moimi ubraniami i innymi częściami garderoby.

7. Lubię odgłos odkurzacza, to dziwne, ale jak mama odkurzała, lubiłam sobie uciąć popołudniową drzemkę, jak byłam młodsza. 


Do zabawy nie nominuję nikogo, bo zwyczajnie nie mam kogo, wszyscy ewentualni kandydaci nominację już otrzymali.


Pozdrawiam!


wtorek, 13 sierpnia 2013

Mogę tyle, ile chce.

Jeśli chodzi o bieganie, to jestem cieniasem. Niestety, nie należę, do osób, które przed śniadaniem robią 5 kilometrów z palcem w zębach i nawet za bardzo się przy tym nie spocą. Lubię biegać, ale zazwyczaj w moim wykonaniu trwa to 30 minut, bo więcej mi się nie chce/bolą mnie nogi/złapała mnie kolka. A czasem wszystko na raz i wtedy to nawet te 30 minut to dla mnie mega wyczyn. Parę dni temu przeczytałam na tym blogu wpis o tym, jak dziewczyny przebiegły maraton. Byłam i nadal jestem pewna podziwu, bo to 42 KILOMETRY!! Na chwilę obecną wiem, że maratonu na pewno bym nie przebiegła, bo fizycznie nie dałabym rady i tyle. Jakbym sie uparła to może w połowie przebiegłabym półmaraton, ale to byłaby zapewne agonia. 
Wczoraj, bez jakiegoś szczególnego planowania postanowiłam sobie pobiegać, pogoda dla mnie była idealna - brak słońca i lekki wiaterek (jak jest gorąco, po 5 minutach biegu jestem zziajana jak koń po westernie i na tym się kończy). Oczywiście miałam zamiar machnąć moją standardową trasę, czyli koło boiska skręcić w prawo, ale coś mnie tknęło i pobiegłam w lewo. Czyli do sąsiedniej wioski oddalonej o 4 kilometry, ciągle pod górkę. Po prostu pomyślałam sobie w międzyczasie, że jak dziewczyny dały rade przebiec 42 kilometry, to ja dam radę przebiec 8, bo chcę to zrobić i tyle. I naprawdę, to działa. Kiedyś myślałam o tym, żeby tam pobiec, ale zawsze się zniechęcałam, dla zasady bo to daleko i na pewno nie dam rady. A wczoraj miałam w głowie jedną myśl: 'Po prostu biegnij i nie myśl o tym, ile przed Tobą, tylko ile już za Tobą'. 

Gdybym tylko przez chwilę pomyślała wczoraj, że nie dam rady, to prawdopodobnie zatrzymałabym sie i resztę drogi pokonałabym idąc. Ale dzięki pozytywnemu nastawieniu i wierze w to, że mi się uda, zrobiłam swoją życiówkę, może tempo i czas nie powalają na kolana, ale jeszcze NIGDY nie biegłam bez przerwy przez 50 minut. Dla mnie to osobisty sukces i dowód na to, że siła psychiczna jest ważniejsza niż fizyczna. Dlatego między innymi zakochałam sie w sporcie, bo dzięki takim osiągnięciom, jak wczoraj wiem, że MOGĘ WSZYSTKO. 



P.S. Zakwasy dzisiaj są dla mnie jak nagroda :D



Pozdrawiam!

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Becoming a hero... czyli jak odnalazłam rodzynka :)

Pamiętacie, jak w ostatnim poście psioczyłam na kobiety? Że same sobie szukają problemów, a potem jest płacz i zgrzytanie zębów? Otóż, tego samego wieczora przeglądałam komentarze pod moimi postami, trochę dobrych słów i spamu, normalka. Zazwyczaj na komentarze z cyklu ' Fajny blog, gratuluję efektów, wpadnij do mnie, bla bla bla....' nawet nie zwracam uwagi, ale jeden z nich zwrócił moją uwagę. Nie wiem dlaczego, może przez fajną nazwę bloga, która od razu podsunęła mi myśl, że to chyba FACET! A to nie byle co, bo powiedzcie mi, ile znacie fit-blogów prowadzonych przez faceta? Ja z braku laku wchodzę na sfd w tematy chłopaków i kilka nawet na bieżąco śledzę ( między innymi ten ). Pewnie zadacie sobie pytanie, po co mi to, skoro sama nie chce wyglądać jak góra mięśni i występować na zawodach kulturystycznych? Już mówię... Przede wszystkim mnie to naprawdę motywuje do ćwiczenia i odpowiedniego odżywiania, bardziej niż zdjęcia ćwiczących kobiet, bo jak na nie patrzę, to czasem po prostu dochodzę do wniosku, że właśnie oglądam coś, czego prawdopodobnie nigdy nie osiagnę ;P A jak patrzę na faceta, to nawet sobie nie zawracam tym głowy i się z nim nie porównuję, po prostu sobie mówię: "Kurde, on sobie nie zaprząta głowy jakimiś dziwnymi dietami, bierze to wszystko na klatę i widać postępy, skoro on może to ja też". Ok, to tyle tytułem wstępu. Wróćmy do mojego bohatera :)





Może któraś z Was już go poznała? Jeśli nie, to pozwólcie, że Wam przedstawię. Ma na imię Piotrek i możecie go znaleźć pod adresem http://becominghero.blogspot.com/ . Blog jest nowy, ale pomimo krótkiego stażu wniósł powiew świeżości. Jak się troszkę zagłębicie w treść bloga, zauważycie, że Piotrek praktykuje tzw. INTERMITTENT FASTING - system odżywiania polegający na kontrolowanym poście, mówiąc w skrócie. Wiele osób się z tym nie zgadza, ja sama nadal do końca nie wiem, jakie jest moje stanowisko w tej kwestii.
Co najbardziej podoba mi się w tym blogu? Na pewno tak wychwalane przeze mnie męskie podejście, którego tak bardzo mi brakuje w innych blogach; treść - konkretnie, na temat, bez rospisywania się o rzeczach, które nic nie wnoszą do naszego życia; jeśli Piotrek o czymś pisze, to zawsze zgłębia dany temat i nie ma mowy o niekompetencji, więc nawet jeśli ktoś się z nim nie zgadza, on w komentarzu potrafi swoje stanowisko uzasadnić. Nie ma żadnego owijania w bawełnę i, co najważniejsze jest konsekwentny i pracuje nad sobą wg planu, który pomimo sprzecznych opinii, ma sens, co widać na wyżej załączonym obrazku, hehe :D
Ok, chyba wystarczająco dobrze Wam go przedstawiłam, nie będę zdradzać wszystkiego, jak chcecie sie bliżej poznać z Rodzynkiem, to wbijajcie na jego bloga :) Nie będę go już za bardzo chwalić, bo chłopak obrośnie w piórka i spocznie na laurach, a tego byśmy chyba nie chciały, prawda dziewczyny?

Aha jeśli są tu jacyś mężczyźni... Apel do Was, zakładajcie blogi! :D


Kogo lubicie najbardziej? Bo ja mogłabym być taką Super Woman :D

Pozdrawiam!

piątek, 9 sierpnia 2013

Dawno, dawno temu....

Tak. Jestem sentymentalna i uwielbiam wracać do przeszłości i się wręcz tymi powrotami rozkoszować. A że moja pamięć ma nieograniczoną pojemność, pamiętam WSZYSTKO, dosłownie wszystko, nawet mój pierwszy dzień w żłobku i co w tedy robiłam (zamiatałam podłogę w szatni małą, zabawkową zmiotką...). I tak oto dzisiaj, robiłam swego rodzaju rachunek sumienia, przy okazji dyskutując na tematy ogólnożyciowe z Fitblogerką.
Rachunek sumienia tym razem dotyczył głównie zmiany mojego podejścia do jedzenia i odżywiania na przestrzeni 3 lat. Wiem, że pewnie się powtarzam, ale nóż mi się otwiera w kieszeni, jak czytam/słyszę te wszystkie brednie na temat skutecznego odchudzania, a raczej skutecznego niedożywiania się, bo na dłuższą metę na to właśnie wychodzi. (Intermittent fasting to inna para kaloszy, ale o tym nie dzisiaj.) Teraz jestem już dużo mądrzejsza, ale znacie takie powiedzenie 'Zapomniał wół, jak cielęciem był'? To o mnie, bo kiedyś wcale nie byłam lepsza. Wspominałam o tym w pierwszym poście. Jak komuś nie chce się wracać, to krótko powiem, że nie jadłam (max. 600 kcal na dzień przy treningach to dla mnie niejedzenie), ćwiczyłam jakieś dziwne wygibasy przez dwie godziny dziennie i czułam się lepsza, a tymi co muszą jeść gardziłam, bo to takie prymitywne. Tak, byłam na dobrej drodze do jakichś zaburzeń odżywiania. Wspomniałam też, że to mój chłopak się za mnie wziął, co oznaczało karmienie co trzy godziny z zegarkiem na ręku, a ja czułam jak puchnę w oczach, co oczywiście było moimi chorymi urojeniami (przy okazji uprzedzam wszelkie zarzuty, że "Ty nie wiesz jak to jest", bo wyobraźcie sobie, że wiem ;]). Przy tym co jadłam i ćwiczyłam, chudłam i nie robiłam się sflaczała, ale i tak bardzo długo zajęło mi zaakceptowanie tego, że muszę jeść. Potem jak się rozochociłam to żarłam jak chłop -ok. 2100 kcal. a i tak dalej chudłam. Wiem, że już to nie raz mówiłam, ale będę powtarzać do usr...ekhm, śmierci, że jak chcesz schudnąć, to po prostu jedz, ćwicz i wtedy ciesz się efektami. Chyba, że chcesz całe życie wszystkiego sobie odmawiać, żyć w strachu przed efektem jo-jo, a potem wejść na forum i opisać swoją sromotną klęskę i pożalić się, że tak dobrze Ci szło, a dzisiaj w nocy zjadłaś całą blachę ciasta czekoladowego. A ja to widzę i się gotuję. Dziewczyny nie chcę żadnej z Was obrazić - zresztą skoro tu wchodzicie i w większości się ze mną zgadzacie, to potraktujecie to z przymrużeniem oka - ale chyba wiem, dlaczego mam więcej kolegów niż koleżanek, baby są trudne i same sobie komplikują życie. I nigdy nie zmienię zdania. Nie mówię, że jestem święta, bo sama czasem o sobie myślę, że chyba czas na Prozac. Ale mimo wszystko zawsze staram sie wybierać takie rozwiązania, które są skuteczne na dłuższą metę. I to nie dotyczy tylko odchudzania i jedzenia. 

To koniec bajki z morałem, dziekuję za uwagę :D

Pozdrawiam!

środa, 7 sierpnia 2013

Kosmetycznie po raz pierwszy :)

Dzisiaj zapraszam Was na obiecany post kosmetyczny, pokaże Wam moje ostatnie łupy. Nie będę robić recenzji poszczególnych kosemtyków, bo to nie moja branża, poza tym za krótko wszystkiego używam, żeby sie wypowiadać. Pokuszę się jedynie o kilka słów, gdyż tylko kilka produktów skradło moje serce od razu, a kilka od razu zniechęciło, niżej wspomnę co i jak :) Także.... Do dzieła. Najpierw włosowy arsenał, bo to moje zboczenie, jestem włosomaniaczką i się do tego przyznaję.


Po ogromnej dawce stresu w pracy (swoją drogą, już tam nie pracuję) wypadło mi mnóstwo włosów, dosłownie wyciągałam je garściami, więc zrozpaczona i zdesperowana kupiłam znowu Pilomax i nie żałuję. Poza tym nic specjalnie nie urwało mi dupy, że się tak wyrażę. Balea ładnie pachnie, a odżywka Alterry obciąża i przetłuszcza włosy, więc została zdegradowana do rangi kosmetyku do golenia nóg ;]


Jeśli chodzi o komsetyki do ciała, to skusiłam sie na jedną nowość i na klasykę, której dotychczas nie miałam okazji wypróbować, bo jakoś się nie złożyło. 


Jak widać, dźwignia handlu działa doskonale i ja też skusiłam się na balsam pod prysznic Nivea. Fajny gadżet, nie nawilża jakoś specjalnie, ale pod tym względem moja skóra jest bardzo wymagająca. Niemniej jednak - lubię go i na lato to fajna sprawa. A balsam z Q10 jest spoko, napina i wygładza, dla mnie bomba bo i tak niczego więcej po takim kosmetyku nie oczekuję.


Płynu micelarnego z Biedronki chyba nikomu nie muszę przedstawiać, a jeśli ktoś jeszcze nie ma, to niech się spieszy i sobie kupi, bo go wycofali. Nie mam porównania z innymi micelami, ale dla mnie jest idealny do demakijażu i to wystarczy. No i kosztuje grosze. 

Krem BB niestety zawiódł moje oczekiwania. Po użyciu wyglądam jakbym obsypała się mąką lub kredą, a po 20 minutach świecę się jak parówka i mam tłustą twarz. 

Na koniec mój faworyt czyli lekki krem brzozowy Sylveco. Naczytałam się o nim na kilku blogach kosmetycznych i postanowiłam sobie kupić - najlepszy krem jaki miałam do tej pory, a kilka już zużyłam w mojej karierze. Do tego nie mam żadnych zastrzeżeń. Jest bezzapachowy, ma lekką konsystencję, w pierwszy odczuciu jest lekko tłustawy i bałam się, że moja mieszana cera się z nim nie polubi. Nic bardziej mylnego, moja buzia przestała sie nadmiernie przetłuszczać i wygląda zdrowiej i ładniej. Także mogę go polecić, a jeśli chcecie nabyć, to sprawdźcie najpierw na stronie producenta, czy w Waszym mieście można go kupić stacjonarnie :)

Ok, to chyba byłoby na tyle :) Używacie coś z tego, co pokazałam? Jakie macie odczucia? I co najważniejsze, czy chcecie więcej takich postów? ;)


Pozdrawiam!


niedziela, 4 sierpnia 2013

Veni, vidi... czyli przystanek Woodstock.

Możliwe, że część z Was zauważyła na fan page'u, że w tym roku wybrałam sie na Woodstock. To był mój szósty raz,  miałam jeden rok przerwy i muszę przyznać, że tym razem moje postrzeganie tej imprezy zmieniło się o 180 stopni. W ramach dygresji chciałabym wposmnieć, że wcześniej (kilka lat temu) byłam bardzo 'w klimacie', czyli nosiłam dredy (szkoda, że na komputerze, z którego obecnie korzystam nie mam żadnych zdjęć z tamtych czasów, ale planuję post włosowy, więc może jeszcze pochwalę się moimi hodowanymi przez ponad 3 lata dredami :) i ogólnie byłam stałą bywalczynią imprez masowcyh i wszelkich koncertów. Wychodziłam z założenia, że im dalej od domu tym lepiej i wszędzie jeździłam na stopa, więc mogę z ręką na sercu powiedzieć, że moja młodość obfitowała w podróże oraz różne przedziwne przygody z tymi podróżami związane :) Wracając do woodstocku, ten kto tam był, wie jak wygląda sytuacja i na co się przygotować - brak warunków na normalny prysznic, normalne spanie i w sumie to nie wiadomo, na kogo trafimy, rozbijając nasz namiot pośród setek tysięcy innych woodstockowiczów. Wcześniej za bardzo się tym nie przejomowałam, przynajmniej nie na tyle, żeby z braku prysznica robić wielki problem. W tym roku pojechałam z moim chłopakiem, który był zdruzgotany i na samym początki stwierdził, że to jednak nie dla niego takie imprezy... W pewnym sensie go rozumiem, bo sama doszłam do wniosku, że chyba powoli zaczynam wyrastać z Woodstocku, na pewno z takiego, jaki znałam od początku. Bo wcześniej nie raz zdarzało sie, że jechałam bez pieniędzy i namiotu, za to z myślą, że 'jakoś to będzie'. Teraz raczej sobie tego nie wyobrażam, jednak... tak czy siak, pierwszy wyjazd w te wakacje mogę odhaczyć na liście rzeczy do zrobienia. Co prawda więcej czasu spędziliśmy nad okolicznym jeziorem, niż na polu namiotowym festiwalu, ale przynajmniej pięknie sie opaliłam i miło spędziłam czas w innym otoczeniu :) Jakby się ktoś pytał o zdjęcia, to mam tylko dwa, postaram sie wrzucić na fun page. Niestety telefon mi padł już pierwszego dnia.

A Wy co sądzicie na temat Woodstocku? A może ktoś jeździ na jakieś inne festiwale? 

Pozdrawiam!