środa, 29 maja 2013

Wszyscy mają funpage, mam i ja.

Bez zbędnych wstępów oznajmiam wszem i wobec, że dorobiłam się fun page'a na facebooku. Wkrótce, jak tylko okiełznam mój brak talentu do spraw informatyczno - komputerowychm na blogu pojawi się jakiś skrót do facebooka, żebyście mogli szybciej lajkować ;] Póki co, poniżej podaję link do fun page'a, więc zapraszam, do lajkowania również :D





Pozdrawiam!

wtorek, 28 maja 2013

South Beach - czyli mały eksperyment.

Samej ciężko mi w to uwierzyć, ale od wczoraj zaczęłam dietę South Beach. Nigdy nie byłam zwolenniczką diet i gdyby nie to, że po prostu zmieniłam nawyki żywieniowe i nie musiałam się dostosowywać do jakiegoś reżimu, to pewnie nie założyłabym bloga i nadal mieściłabym się w ciężkiej kategorii wagowej. 

Ale do rzeczy. Domyślam, że część osób, które tu zaglądają prawdopodobnie wie, o co chodzi w diecie Plaż Południa. Ja zapamiętałam tylko to, że podczas pierwszej fazy trwającej 14 dni (chociaż 2 tygodnie mniej strasznie brzmi) nie jemy niczego, co zawiera węglowodany (http://blog.polskiesouthbeach.pl tutaj reszta zasad i milion przepisów) - proste i złożone, czyli żegnajcie owoce, kasze i makaraony pełnoziarniste, bo chleba i tak ostatnio nie jem. Jakoś tak wyszło, że po ponad tygodniu zdałam sobie sprawę, że w ogóle nie jadłam chleba i nie jest mi on potrzebny do szczęścia, zwłaszcza, że chleb do którego mam dostęp jest wątpliwej jakości, a ja nie zamierzam się zmuszać, świat się nie zawali. Na razie biorę to na klatę, ale zobaczymy co będzie po kilku dniach. Największe wątpliwości mam w kwestii treningów - czy bez węgli uda mi się robić moje ćwiczenia siłowe, czy padnę po pierwszej serii? Dzisiaj zrobiłam klatę i bicka, żyję i mam się dobrze, ale to dopiero pierwszy dzień. Nie chcę buchać nadmiernym entuzjazmem (co wg mnie jest jedną z moich największych wad), więc na wyrobienie opinii dam sobie tydzień ;] Na chwilę obecną mogę powiedzieć, że brakuje mi owsianki, ale tylko ze względu na walory smakowe, bo po prostu ją lubię. 

Pomiary zrobiłam dzisiaj, ale ich nie zdradzę póki co, podsumowanie będzie za dwa tygodnie, kiedy będę już po pierwszej fazie. Od razu mówię, że traktuje to wszystko raczej jako eksperyment i ciekawostkę. Nie nastawiam się na wielki spadek wagi, raczej jestem ciekawa, jak mój organizm zareaguje na taki nowy bodziec. W zeszłym roku podczas pracy w szklarni, z powodu braku czasu na gotowanie przypadkiem zafundowałam sobie I fazę SB i w ciągu niecałego miesiąca, schudłam ok. 3 kg, poza tym odstawienie chleba itp. wpłynęło bardzo korzystnie na mój układ trawienny. Ewentualnego efektu jojo się nie boję, ponieważ II faza to nic innego, jak mój normalny sposób odżywiania, więc między innymi dlatego zdecydowałam się spróbować - więcej niż dwóch tygodni wyrzeczeń bym nie zniosła :D Inne zalety to brak konieczności liczenia kalorii i pełna dowolność przy komponowaniu posiłków (pomijając zakaz węgli). Nie obiecuję też, że nie tknę ani okruszka węgli przez ten czas, nie wiem jak będę sie czuła, bo po raz kolejny wspomnę o tym, że ćwiczę przez duże Ć. Trening jest dla mnie tak samo ważny jak odżywianie, może nawet troszkę ważniejszy, więc na pewno nie dopuszczę do tego, że będę leżała w łóżku bez sił w charakterze warzywa, byle by tylko za wszelką cenę utrzymać dietę. Jeśli będzie taka potrzeba z przyjemnością zjem banana przed lub po treningu. To by chyba było na tyle, postaram się zdawać relację z przebiegu eksperymentu (to słowo zdecydowanie łatwiej przechodzi mi przez gardło ;), spodziewajcie się posta za tydzień :) Tymczasem mentalnie przenoszę się na plaże południa, bo u mnie leje, a Was zapraszam na fun page na facebooku. Na razie jest goły, ale dajcie mi trochę czasu :)



Na komputerze mam folder z takimi właśnie widoczakmi, kiedyś tam wyląduję, wierzę....

Pozdrawiam!


piątek, 17 maja 2013

Mission impossible.


Ostatnio na wielu obserwowanych przeze mnie blogach widać posty inspiracyjne. Nic nowego, normalna rzecz. Wiadomo, że każdy ma jakąś inspirację i motywację w postaci zdjęcia jakiejś dziewczyny, której udało sie dużo schudnąć i przy okazji dorobiła się super sylwetki. Krótko mówiąc ostatnio na topie są historie pt: "Jak z 80 kilogramowej młodej orki przeistoczyłam się w 54 kilogramową modelkę fitness w 24 miesiące." Wiem, że to brzmi pięknie, ale moim zdaniem jest niemożliwe. Zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Pomijam oczywiście wyjątki, które mają swojego trenera, kucharza i cały sztab psychofachowców odpowiedzialnych za motywację i samodyscyplinę na odpowiednim poziomie. Pomijam też aktorów, chociażby Gerarda Butlera, który przetransformował się z takiego flaka:



W takiego Adonisa:

Zmiana wielka. Trwało to bodajże trochę ponad rok, ale sam zainteresowany powiedział po filmie, że nie tknie nic co jest związane z siłownią jeszcze długo. Po prostu psychicznie nie wytrzymał tempa i tyle.

Co ja się tak czepiam tej psychiki, przecież tłuszcz jest fizyczny i jego pozbycie wymaga wysiłku fizycznego prawda? No niestety, te z Was, które już się wzięły za siebie, wiedzą, że jak głowa nam mówi, że jej się nie chce, to dupa to słyszy i jest poćwiczone wtedy... Dlatego nie wierzę w takie metamorfozy jak ta:

12 tygodni. Fakt, że po ciąży, ale jeśli wcześniej nie była fitnesską to NIE DA SIĘ!!

Rok czasu, też mało prawdopodobne.
Wiecie dlaczego? Nie dlatego, że jestem złośliwa i im zazdroszczę. Po prostu ze swojego doświadczenia i nie tylko, wiem, że osoby, które całe swoje życie miały gdzieś sport, żarły co popadnie i nie znały takiego pojęcia jak samodyscyplina i zapyerdol nie są w stanie uzyskać taiego efektu. Chyba, że to nie tylko jedzenie i trening sie do tego przyczyniły. Poza tym nie chodzi tylko o sadło, bardziej chodzi o zbudowanie masy mięśniowej, a że testosteron w nas nie buzuje, to potrzebujuemy więcej czasu i pracy. W realnym życiu, bez trenerów, dietetyków i innych cudawianek zazwyczaj wygląda to po prostu tak, jak ktoś się bardzo przykłada oczywiście:

Dodam, że ona nie była orką.
To, że jest to moja subiektywna opinia, jest chyba jasne. Nie chcę nikomu odbierać nadziei. I jesli ktoś się obraził, to i tak nie jest mi przykro. A tymczasem ide robić uda i pośladki, by już za pół roku zamienić się w Zuzkę, dałabym radę w 3 miesiące, ale nie chce przeginać.

Pozdrawiam!

czwartek, 9 maja 2013

Czuję miętę.... czyli pomysł na obiad.

Jako że dzisiaj wcześniej wstałam, miałam trochę więcej czasu. Z tej okazji skopałam w końcu mój kawałeczek ogródka i posiałam sobie buraczki na botwinkę, koperek, pietruszkę, seler naciowy i sałatę. Teraz czekam, aż wszystko wzejdzie. Jak już będzie się czym chwalić, wrzucę zdjęcie :) Póki co mam na lewej dłoni pęcherze od szpadla, poprawiłam odciski od hantli... Chociaż ćwiczę w rękawiczkach, odciski i tak się robią.
Tyle tytułem wstępu. Przejdę do konkretów i podzielę się z Wami banalnie prostym przepisem na orzeźwiający i lekki obiad - pierś z kurczaka w ziołach z dipem jogurtowym. Ja jestem fanką wszelkich połączeń kurczaka, jogurtu i mięty, więc dla mnie to uczta dla kubków smakowych. 

POTRZEBUJEMY:
  • pierś z kurczaka
  • mieszankę ziół prowansalskich
  • świeżą miętę (suszona też ujdzie, ale trzeba trochę więcej czasu, by dip się przegryzł)
  • szczypiorek
  • sól
  • pieprz
  • jogurt naturalny
  • czosnek

Mięso dokładnie płuczemy, osuszamy. Opruszamy solą i pieprzem, a potem nacieramy duuużą ilością ziół. Siekamy troszkę naszej mięty i nakładamy na filet, zawijamy w folię aluminiową i wstawiamy do piekarnika. Pieczemy w ok. 190 stopniach, mniej więcej 30 minut, temperatura i czas zależą od piekarnika. 
Jogurt przelewamy do miseczki, wrzucamy posiekaną miętę i szczypiorek, czosnek, sól i pieprz. Mieszamy i gotowe. Ja to jadłam z kaszą gryczaną i surówką z marchewki i jabłka, ostatnio zażeram się marchewką, by się trochę 'opalić' :) Jak widać danie nie wymaga wielkich nakładów czasu ani wymyślnych składników, a jest przepyszne. I ładnie wygląda: 

Pozdrawiam i życzę smacznego!

Nowy trening - vol. 2 i kawałek dzisiejszego papu.

Po poniedziałkowym treningu znowu mam dziewicze zakwasy na klatce piersiowej, żebrach, pod pachami i troszkę na plecach, zapewne od kilku ostatnich pompek. Bicepsy dały mi wczoraj popalić, zawsze tak mama, że im większą grupę ćwiczę tym później zaczynają boleć mnie mieśnie. Pompa była jeszcze wczoraj, więc jest moc.  Dzisiaj chciałabym Wam przedstawić drugą część mojego nowego treningu, mianowicie trening pleców i tricepsów.  Tak jak myślałam wersja pierwotna została zmodyfikowana - dzisiaj ćwiczyłam u A., więc miałam do dyspozycji większy ciężar niż w domu i, tak jak myślałam, spokojnie dałam radę podnieść więcej. Na szczęście w mojej kolekcji zagoszczą jutro dwa talerze po 5 kg, bo akurat o taki ciężar sie rozchodzi. Ale do rzeczy, oto dzisiejszy rozkład jazdy: 
  • rozgrzewka, tak jak ostatnio, ok. 5-7 minut.
  • wiosłowanie sztangielkami nachwytem
  • podciąganie sztangielki w opadzie
  • podciąganie na drążku podchwytem.
  • francuskie wyciskanie hantla na siedząco
  • triceps dips ( od drugiej serii z obciążeniem)
Na koniec 2 serie wąskich pompek, w pierwszej dałam radę zrobić cztery, w drugiej sześć po babsku. Jeśli chodzi o podciąganie, to dzisiaj całkiem nieźle mi poszło, ale podchwytem jest łatwiej, wiadomo. Pompki to była kropeczka nad i - miałam problem ze ściągnięciem bluzki, bo nie miałam mocy w rękach, plecy też konkretnie się zmęczyły, nadal je czuję swoją drogą. Przy czwartej serii (starałam się robić 12-10-8-6 powtórzeń, ale w moim przypadku są to wartości ruchome, zazwyczaj wychodzi +/- 1 powtórzenie) miałam tętno jak koń wyścigowy. Zdjęć dzisiaj nie ma, jak skończyłam, A. akurat spał, więc nie miałam serca go budzić. A po wszystkim tak wyglądał mój obiadek, zazwyczaj takie rzeczy właśnie jadam, lubię gotować, ale po treningu jestem głodna jak wilk i nie mam czasu na wyszukane potrawy, więc gotuję kurczaka, fasolkę (lub inne warzywka), torebkę kaszy i wsuwam. Na zdjęciu nie ma kaszy, bo nie zmieściła się na talerzu, żeby nie było, że boję się węgli.




Już mnie korci, by napisać, że split to był dobry wybór, ale poczekam jeszcze trochę, nie będę chwalić dnia przed zachodem słońca. Poprzedni FBW też zrobił robotę, moja siła się zwiększyła, nauczyłam sie jeszcze lepiej kontrolować konkretne ruchy, nauczyłam się nowych ćwiczeń i co najważniejsze - wydaje mi się, że na klacie i plecach przyrosło mi trochę mięsa. To pewnie tylko złudzenie, bo wcześniej trochę odpuszczałam plecy i trochę źle robiłam pompki, więc może nie udawało mi się tych mięśni używać jak należy i teraz pewnie są po prostu napuchnięte. Ten FBW, któryś z kolei, ale potraktowany najbardziej na poważnie to był bardzo dobry wstęp do tego, co robię teraz.  Właściwie powinnam napisać osobnego posta z podsumowaniem mojego FBW, ale już teraz po frytach, więc streściłam sie tutaj, dziękuję za uwagę ;]


Pozdrawiam!

poniedziałek, 6 maja 2013

Nowy trening - vol. 1 i zdjęcia poglądowe.

Cześć i czołem, wróciłam do żywych ze stanu zawieszenia w próżni. Od razu lepiej się czuję i odrobinę mniej myślę o tym, że już wkrótce czas na krótkie spodenki i strój kąpielowy ( Ach, jakie to babskie....). Obiecałam sobie, że dzisiaj zacznę nowy trening, tak też zrobiłam i rozpoczęłam splita, w domowych warunkach, ale jak na razie moje zaplecze sprzętowe wystarczy. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Ułożyłam sobie wstępny rozkład jazdy, ale tym razem wypiszę Wam to, co dzisiaj ćwiczyłam, to jest wersja beta i pewnie coś ulegnie zmianie. Poniedziałek upłynął mi pod znakiem klatki piersiowej i bicka. 
W takiej oto konfiguracji:
  • rozgrzewka - 5 minut na skakance, uginanie ramion z samą sztangą, trochę pompek.

  • pompki, rózne warianty do zmęczenia, nie liczyłam ile na serię.
  • rozpiętki
  • wyciskanie sztangielek 

  • uginanie ramion ze sztangielkami
  • uginanie ramion ze sztangielkami chwytem młotkowym   
 Na koniec zrobiłam jeszcze trochę pompek, ale niezbyt wiele, po prostu nie miałam siły ;] Ćwiczenia na klatkę piersiową robiłam w czterech seriach, na bicepsy w trzech, ponieważ zmęczyłam je wstępnie podczas rozpiętek. Cały trening trwał ok. 60 minut. Nie pamietam kiedy ostatni raz tak zmęczyłam klatkę piersiową i bicepsy. Klata mnie piekła, a ręce same unosiły sie do góry jak odkładałam hantle. Właśnie czegoś takiego się spodziewałam, zupełnie inne odczucia i nowy bodziec, więc mam nadzieję, że zobaczę efekty już wkrótce. Na chwilę obecną sądzę, że rezygnacja ze FBW to dobra decyzja, ale to był dopiero pierwszy trening i rzetelną opinię wygłoszę wszem i wobec pewnie po 2 tygodniach :) Nie będę na razie wypisywać obciążeń ani ilości powtórzeń, nie ma sensu na razie, bo to się też pewnie zmieni.           


Tak jak w tytule, dodaję zdjęcia, chciałam uchwycić te megapompę na klacie, niestety widać tylko bicka, wina aparatu. Brzuch nie ćwiczony jako tako, nie robiłam brzuszków, więc generalnie można powiedzieć, że jest na pół-luzie, jakby się ktoś pytał. Jeszcze duuuuużo pracy przede mną.




Pozdrawiam!

sobota, 4 maja 2013

Ciasto z fasoli.

Możliwe, że słyszałyście już o tym fenomenie, jeżeli nie to chciałabym przedstawić Wam przepis na murzynka z fasoli, bez grama mąki, za to bogatego w białko :) Dla mnie ideał, pod względem konsystencji chociażby, bo odpowiada mi nawet bardziej, niż struktura normalnego ciasta. Poza tym wykonanie zajmuje ok. 10 minut, potem tylko wstawiamy do piekarnika, czekamy aż sie upiecze i .... omomomom bez wyrzutów sumienia czas zacząć. A oto czego potrzebujemy:
  • 1 puszka fasoli czerwonej, ale biała też ujdzie
  • 4 jajka
  • 1 łyżka oleju
  • 1 banan
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 4 czubate łyżeczki kakao naturalnego (może być więcej, jeśli lubimy intensywny smak, poza tym kakao fajnie zagęszcza)
  • słodzik/stewia
  • cynamon lub przyprawa do piernika
  • rodzynki/słonecznik/orzechy/coś, co lubimy

Zrobienie ciasta to łatwizna. Zaczynamy od dokładnego wypłukania fasoli i zblendowania jej na puree. Następnie dorzucamy rozgniecionego banana, jajka i olej. Mieszamy wszystko wstępnie, potem dodajemy kakao, cynamon i proszek do pieczenia. Rodzynki dobrze jest wcześniej na chwilę namoczyć i obtoczyć czymś sypkim, może być nawet kakao, wtedy nie opadną na dno foremki podczas pieczenia. Powstałą masę przelewamy do foremki, najlepiej do keksówki wyłożonej papierem do pieczenia (inaczej ciężko jest wyjąć ciasto w całości) i pieczemy ok. 40-50 minut w 160-180 stopniach, warto co jakiś czas zajrzeć i sprawdzić czy się nie pali. Czas też może się skrócić, wszystko zależy od piekarnika. 

Przed pieczeniem....
... i po.



Dzisiaj piekłam to ciasto, nie mieliśmy z chłopakiem blendera, więc rozgnietliśmy fasole tłuczkiem do ziemniaków, skórki zostały w więszych kawałkach, ale po upieczeniu to nie ma znaczenia, bo nawet tego nie czuć. Ciasto wyszło wilgotne, słodkie, pachnące cynamonem i pyszne. Niestety papieru do pieczenia też nie mieliśmy, więc piekliśmy w natłuszczonej blaszce i trochę się rozwaliło, ale absolutnie w niczym to nie przeszkodziło. Ja zjadłam łyżeczką to co zostało, a to co dało sie wyjąć w jednym kawałku, czyli większość, A. zjadł ze smakiem jako papu po treningu :) 

Miałam napisać o moim nowym treningu, niestety nic z tego na razie. Plan była taki, żeby zacząć go w ubiegły poniedziałek, ale w w piątek zrobiłam pożegnalny trening na 1000% i nadwyrężyłam prawy bark i lewe kolano. Z tego powodu postanowiłam zrobić sobie tydzień przerwy regeneracyjnej po 6 tygodniach zasuwania. Kolano dalej mnie boli, bark już mniej i mam nadzieję, że od poniedziałku ruszę z kopyta, bo chcę ćwiczyć, a nie robię tego, bo wiem, że nie powinnam. I trochę dziwnie się czuję. Z braku laku znalazłam sobie nowe zajęcie - przerabiam ciuchy po swojemu, jak wyjdzie mi coś ekstra, to się pochwalę moim talentem krawieckim :)

Pozdrawiam!